sobota, 18 grudnia 2010

Dobrze mi :-)

Tomek zawiózł Kingę do Częstochowy - jedna noc i pół dnia bez niej, a ja już tęsknię i myślę, co robi, co mówi, czy kaszle i kicha (bo to moja obsesja) i resztką siły woli powstrzymuję się, żeby nie dzwonić co godzinę (jest 15.00, a ja zadzwoniłam jak dotąd tylko raz). Rośnie ze mnie toksyczna matka, nie ma co. Bez połowy rodziny od razu jakoś jest cicho i pusto, niby mam więcej czasu i trochę się nudzę, ale przy pełzającej Klarci niewiele da się zrobić. Dziwny czas - niby go więcej, a wolniej płynie, nie potrafię tak nic nie robić, tzn. pełzanie za pełzającą córcią nie jest nic-nie-robieniem, ale wartką akcją na pewno też nie, a ja - widzę to coraz wyraźniej - lubię akcję. Póki co upiekłam świąteczny piernik według przepisu mojej Babci, słuchając pięknych pieśni z wydanej przez Sykomorę książeczki "Wszyscy na Ciebie czekamy" i zrobiło mi się tak miło, spokojnie i przedświątecznie. Już dawno tak się nie czułam i bałam się, że to już minęło wraz z młodością i nigdy nie wróci, a jednak! Okazało się, że dobrze się zatrzymać, zwolnić i lekko się ponudzić, pocelebrować upływający czas - a nagroda sama przychodzi. Tylko że gdyby mnie życie nie zmusiło, nie zwolniłabym, a Kingi i tak mi brakuje i kropka.

czwartek, 16 grudnia 2010

Narzekania czas zacząć

Mam chwilę, więc może jeszcze jednego posta sobie strzelę, a co, i wyznam, że jestem zmęczona, znużona i nie chce mi się. Ciągle siedzę w domu, może nie siedzę, ale tkwię w nim po uszy i nosa wyściubić nie mogę - jedyne moje wyjście w tym tygodniu było z Klarką do lekarza (jestem niesprawiedliwa, bo w niedzielę byliśmy na spacerze na Starówce - już chciałam pominąć ten pozytyw ;-) ), mąż zapracowany w rozjazdach albo na świątecznych imprezach firmowych, tak że mało go widuję, a i zapomnieć o jakimkolwiek wyjściu i zluzowaniu mogę. Więc siedzimy z dziewczynami w domu, bo zimno, ja w dresiku i z przylizanym wspomnieniem po fryzurze, które już głośno woła o fryzjera, ale... przecież czasu nie ma. To nastroju nie ratuje, a wręcz przeciwnie, podobnie jak to, że boli mnie brzuch i nie mogę wyjść nawet do śmietnika, bo przecież nie będę prychających dziewczyn na mróz wyciągać, szarpiąc się z niezbyt miłymi tobołami - ani to rozsądne, ani mi się chce. Nie, wcale nie narzekam, tylko stwierdzam fakty. Nie lubię tak siedzieć i siedzieć w domu, kiedy cała taka drobna i upierdliwa codzienność koncentruje się na mojej głowie - wszystkie syropki, inhalacje, obiady, kolacje, prania, sprzątania, marudzenia, przypalone garnki (zdarzył mi się dzisiaj taki jeden właśnie) Bo Wielkie Sprawy załatwia mąż, nawet zakupy, nie powiem. Coś muszę wykombinować, tylko że już tyle czasu muszę i... nic. Chciałabym gdzieś wyjść w świat, pobyć przez chwilę kimś innym. Niby łatwo się zorganizować - może innym tak, ale ja naprawdę nie potrafię. Od pół roku próbuję się spotkać z sąsiadką z klatki obok i po zakończeniu sezonu placykowego nie ma opcji - a to moje dziewczyny chore, a to jej chłopcy leżą, a to mąż dziś właśnie musiał zostać w pracy... Nie mówię już o wyprawie do miasta, mogę tylko sobie i Wam obiecywać, że kiedyś... A kiedy pomyślę, że miałabym ewentualnie, gdyby to było z jakiś powodów możliwe, pojechać wieczorem do miasta, to... nie chce mi się. Ciemno, zimno, autem trzeba ruszyć, a ja chcę już tylko spać, spać i spać (i znów przeoczyłam pozytywy: byliśmy z mężem ostatnio dwa razy w teatrze - na "Kolacji dla głupca" w Ateneum i na "Czarownicach z Salem" w Powszechnym - polecam oba!). Jedyna atrakcja - raz na jakiś czas wyjście do pracy. Świetnie. Coraz bardziej czuję, że mam już dość, że się poświęcam i mnie to wkurza, bo ja chcę normalnie żyć i kochać moje dzieci, a nie poświęcać się. A efekt? Marudna i rozgoryczona zrzęda. A chyba nikomu z taką nie jest miło - ani mężowi, ani dzieciom. Mnie na pewno nie, męczę się w jej towarzystwie. Idę już więc spać, bo męża nie doczekam. Kinga tak kaszle, że słuchać nie mogę, więc i tak nie zasnę...

środa, 15 grudnia 2010

Rozglądam się

Zalogowałam się ostatnio na niezwykle modnym i popularnym FB - sama nie wiem dlaczego, chyba byłam przede wszystkim ciekawa. Trochę to bardziej skomplikowane niż NK, więc się rozglądam. Tak się rozgląda, rozglądam i wygodnie mi z tym, bo nie jestem tam, tylko bywam, przypatruję się. Uświadomiłam sobie, że unikam jak ognia wszelkich identyfikacji na sto procent z czymkolwiek. Nie kliknęłam żadnego "Lubię to!" na FB, nie popieram żadnych akcji. Owszem, z zainteresowaniem czytam i oglądam to, co proponują znajomi, zwłaszcza na temat dzieci. Weszłam ostatnio na stronę Dziecisawazne.pl, poczytałam, stwierdziłam, że z większością tego, co przeczytałam zgadzam się, ale identyfikować się też nie będę, bo... co to za odkrycia, że maleństwo płaczem komunikuje się ze światem i na ten płacz trzeba odpowiadać, że potrzebuje bliskości, a najlepszym dla niego pokarmem jest mleko mamy? A co do starszaka, że dobrze z nim rozmawiać, mówić mu o (swoich i nie tylko) uczuciach i włączać go w normalne życie? To są najzwyklejsze w świecie truizmy! Mam jakąś blokadę, żeby ideologizować oczywistości. Po co? W taki sposób wychowywała nas mama i ja tak staram się postępować z dziećmi. Nie dlatego że trzeba, że przeczytałam, przyjęłam czy wybrałam taką filozofię, tylko dlatego że wydaje mi się to oczywiste, naturalne, intuicyjne i nie wyobrażam sobie inaczej. Może mam jakieś ciasne horyzonty, ale nie chce mi się wierzyć, że jest to jakieś dziwne i oryginalne podejście i trzeba to ludziom tłumaczyć. A jeśli komuś trzeba, to pewnie i tak tam nie zajrzy. A dlaczego do tego zdrowe i intuicyjne podejście ma od razu przyczepioną niezwykle modną i chwytliwą łątkę "eko"? Ja wcale nie chcę być "eko", bo to jest wszystko i nic - słowo worek, które odpowiednio wpisane i otagowane napędza stronom oglądalność. Brrr...
Na wszelki wypadek porozglądam się jeszcze, nie tylko na FB, nie będę się identyfikować, bo to może oszołomstwo jakieś głębiej ukryte tam czyha, a tego to ja się bardzo i to bardzo boję.

wtorek, 16 listopada 2010

Szybko, szybko, czyli morderczy katalog

Przez ostatnie trzy tygodnie trudno było u nas o wolną chwilę - na zmianę praca, choroby, praca, choroby albo jednocześnie praca i choroby, choroby i praca - w dowolnych konfiguracjach. Mimo że córcie chorują niemalże na okrągło, nie mogę się do tego przyzwyczaić - zawsze tak samo się denerwuję i panikuję: żeby diagnoza była dobra, żeby lekarstwa zadziałały, żeby nie trzeba było następnego antybiotyku, żeby się nawzajem nie pozarażały... Nasila się to, kiedy idę do pracy, nawet jeśli one zostają ze swoim własnym tatą. To jakaś choroba - wszystko sama wiem i robię najlepiej. W zeszłym tygodniu musiałam zostawić chore dziewczyny przez trzy dni z mężem i zająć się pracą nad katalogiem - piękna to dla mnie nauka, bo wszyscy przeżyli całkiem dobrze, mimo iż mnie tam nie było, a mąż stwierdził, że nie ma nic bardziej relaksującego niż bycie w domu z dziećmi. Dlaczego ja uważam inaczej? Najbardziej lubię w tym wszystkim umiar, ale długo jeszcze nie będzie mi to pewnie dane.

poniedziałek, 11 października 2010

Smętnie

U nas znowu kaszel, kaszel i kaszel. Kinga chorowała trzy tygodnie, tydzień chodziła do przedszkola i była najszczęśliwsza na świecie, a w weekend znów się zaczęło i jest coraz gorzej. Boję się, że znów się skończy na antybiotyku, a skończyła brać ostatni dwa tygodnie temu. Dlaczego takiego przeziębienia nie da się zatrzymać? Daję jej różne domowe specyfiki, klepię, nawilżam, szprycuję witaminą C i innymi antykaszlowymi i nic. Mogę tylko bezradnie patrzeć, jak kaszel jest coraz większy, schodzi niżej i obstawiać, czy na oskrzela zejdzie jutro czy pojutrze. Wykańcza mnie to psychicznie. A Klarcia wszystko w ślad za siostrą. Wiem, że dzieci chorują, ale co tydzień? A poza tym różni życzliwi opowiadają mi o szkodliwości antybiotyków, które mogą doprowadzić nawet do śmierci. Szczęśliwi, którzy nie muszą ich używać; szczęśliwi, którym dzieci nie chorują. A ja jestem sfrustrowana. A do tego Mąż w pracy do późnych godzin nocnych albo na wyjazdach służbowych, ja mam za tydzień pracę i nikogo do dzieci, które z dnia na dzień nie wyzdrowieją. Nie, absolutnie sobie nie radzę z tą dorosłością i podejmowaniem setek małych-wielkich decyzji.

czwartek, 30 września 2010

Znów o pracy

Oj tak, w pracy można się koncentrować na jednym, a życie domowe jest z natury swej wielowątkowe i po całym dniu człowiek bardziej pada (jeśli to możliwe).
Jestem z takich osób, że lubię trochę pracować i trochę być w domu. Jedna full opcja mnie męczy. Pamiętam czas, kiedy miałam tylko pracę, bo męża ani tym bardziej dzieci w moim życiu jeszcze nie było - i byłam bardzo nieszczęśliwa. A kiedy całymi dniami siedziałam w domu, np. dodatkowo uziemiona jakimś choróbskiem dzieci, to może i szczęśliwsza byłam, ale bardziej drażliwa, mniej odporna i wytrzymała i - przyznam - były chwile, że miałam wszystkiego dość. A takie trochę tu, trochę tam bardzo mi odpowiada. Lubię iść do tych wszystkich dorosłych ludzi, pogadać choćby chwilę przy ekspresie do kawy, a potem wracać do moich małych stęsknionych córeczek, bawić się z nimi na dywanie, nakarmić Klarcię, poukładać z Kingą klocki czy puzzle.
Nie byłabym sobą, gdybym trochę nie pomarudziła - z pracą OK, ale mogłoby być idealniej. Obecnie pracuję przez kilka dni, czasem 2 tyg., w miesiącu w normalnych godzinach pracy. A potem dwa tygodnie luzik, najwyżej coś robię w domu (tego nie lubię - dziewczyny idą spać, a my z mężem zamiast sobie normalnie pobyć razem, zabieramy się za swoje roboty niedokończone - mąż pisze, ja czytam i tak do północy). Wolałaby pracować częściej, ale krócej w ciągu dnia, np. zamiast 7-8 godzin jakieś 3-5. Marudzę? Wiem. I tak jest nieźle! :-)

poniedziałek, 27 września 2010

Odpoczywam w... pracy

Dawno tu nie byłam, bo brak czasu. Od dwóch tygodni pracuję i od dwóch tygodni chorujemy na potęgę wszyscy po kolei. Codziennie jakaś nowość. Kinga przyniosła z przedszkola jakiegoś bakcyla i zaczęło się od zwykłego kataru, potem zapalenie krtani i w końcu oskrzeli - Kinga, Klara i ja. Mąż ma niezidentyfikowany kaszel - niby alergiczny, ale antybiotyk pomaga. A teść, który przyjechał razem z teściową do pomocy na czas mojej pracy, nabawił się zapalenia płuc. Nie mam siły. Dlaczego nie możemy normalnie chorować - jakiś katar, kaszelek, tydzień i po wszystkim? Kindze ciągnęło się tak "normalnie" przez dwa tygodnie - ani zdrowa, ani chora nie była. Dopiero, kiedy zeszło na oskrzela, antybiotyk postawił ją na nogi. Tyle słyszałam o szkodliwości antybiotyków, a dziewczyny ciągle je jedzą. Klara każdy katar kończy zapaleniem oskrzeli, antybotyków nałykała się już tyle, a roku jeszcze nie ma. Boję się tych antybiotyków i boję się ich nie dać. Jakaś paranoja. W domu szpital i kocioł ogólny. Na co dzień na mam ani chwili dla siebie i odpoczywam dopiero w... pracy. Kiedy mam przerwę między stroniczkami, mogę pomyśleć, wypić kawę, napisać tutaj coś...

czwartek, 2 września 2010

Przedszkolaczkiem być

Moja starsza poszła do przedszkola - na różowo od stóp do głów, bo czarna faza już minęła. Wczoraj była zachwycona i nie chciała wracać do domu, dzisiaj z rana entuzjazm nieco przygasł. Ciekawe, jak będzie dalej. O przedszkolu marzyła już od dłuższego czasu, bo dzieci, bo można się bawić, biegać, gonić - tak to sobie wyobrażała. Po pierwszym dniu dowiedziałam się, że to żywioł (tyle to już wiem) i indywidualistka (to był chyba eufemizm, bo pani to powiedziała z takim porozumiewawczym uśmiechem z przekąsem) z zakusami na przywódcę. Rzeczywiście jest bardzo odważną i śmiałą dziewczynką - na podwórku rozstawia nawet nowo poznane dzieci, dyktuje zabawy, rządzi się strasznie, tylko... tak nie bardzo patrzy na to, czy innym się to podoba. Ale podejrzewam, że w tym wieku inteligencja emocjonalna nie musi być najmocniejszą stroną.
Za to młodsza nie umie się w domu odnaleźć, bo przez całe jej dotychczasowe życie była ta Duża, która zaczepia, popycha, przygniecie, ale jest i się interesuje, a teraz - tylko matka, która ma kupę roboty do nadrobienia. Z tym nadrabianiem zresztą też się przeliczyłam - tyle rzeczy sobie obiecywałam zrobić, jak Duża pójdzie do przedszkola, a tu Mała zaczęła raczkować w pełnym tego słowa znaczeniu, od wczoraj już śmiga dzielnie na kolankach i żadnej niewoli nie znosi. A ja jak zwykle nie wyobrażam sobie zaległych porządków i walki ze stertą prasowania z niemowlakiem u stóp... Co może, poczeka na inne czasy, a co nie może, samo się zrobi :-)

środa, 28 lipca 2010

***

Nie byłam tu dawno - wokół dzieje się i dużo, i nic. Zwykłe codzienne zabieganie, po którym pada się wieczorem bez czucia. Może i dobrze. Ostatnio wróciło mi dawno zapomniane przeżywanie rzeczywistości - zaczynam żyć gdzieś w środku, gdzie nie ma nikogo i niczego realnego, tylko ja, jakieś impresje, strzępy rzeczywistości, kłąb niewypowiedzianych myśli, stłumionych uczuć, wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia... Boli, wzrusza, ale nie chcę stamtąd wyjść, póki... no właśnie póki co? Póki się z tym nie uporam? W domu nieład, prasowanie czeka, Duża przed bajką, Mała śpi, a ja ze słuchawkami przed kompem i siedemnasty raz słucham:
http://www.youtube.com/watch?v=AMSsgrnKFQA&feature=related
http://www.youtube.com/watch?v=r-QpaFBD6nE&feature=related
Nie umiem inaczej tego wkleić, więc można sobie przekopiować i może zadziała.
Na to mam dzisiaj nastrój i będę chyba do rana tak słuchać. Jak dziewczyny zasną, to pozwolę sobie na wielkie, ciężkie łzy, których mi tak bardzo brakuje.

czwartek, 24 czerwca 2010

Angielskie impresje

Wróciliśmy z England. Mój czarny scenariusz sprawdził się połowicznie - dziewczyny zachorowały, dostały antybiotyki i takie lekko podleczone poleciały. Na wakacjach doszły do siebie i nic nie złapały mimo angielskiej pogody. Odwiedziliśmy brata i bratową, nasze dziewczyny się pointegrowały, dużo zobaczyliśmy - jak na podróż z dziećmi. Dziewczyny dobrze jeżdżą, Duża jest wyjątkowo spokojna w samochodzie, lubi zwiedzać - podobały jej się zwłaszcza zamki i Stonehenge (nie protestowała nawet podczas 280-kilometrowej podróży w jedną stronę). Mam nadzieję, że jej zapał nie minie. Mała trochę narzekała, ale może się przyzwyczai, a poza tym walczyła z pierwszymi ząbkami. Przywiozła sobie dwa! W ramach pamiątki z podróży :-)
Anglia zaskoczyła mnie negatywnie bałaganem, brudem i niechlujstwem na każdym kroku - poczynając od obskurnych toalet na stacjach (u nas podobnie wyglądały 15-20 lat temu) przez zaśmiecone, albo niedosprzątane ulice aż po zaniedbane domy, które tak wyglądają, jakby mieszkającym tam ludziom było wszystko jedno - wszystkie są podobne, okna mają zaciągnięte szarobiałymi, grubymi kotarami, odrapane, drewniane okna z łuszczącą się farbą, ogródki marne, jeśli w ogóle są... Zadziwiające. Bo Anglia to rzecież Zachód, my ciągle biegniemy na Zachód, a ten Zachód wcale taki zachodni nie jest... Oczywiście, widzieliśmy tylko malutki kawałeczek WB - kilka miast (Nottingham, York, Cambridge, Coventry, Salisbury), Morze Północne i Stonehenge, Lądek pominęliśmy z premedytacją, bo nie chcieliśmy sobie robić nadziei, że tam coś zobaczymy z dzieciakami, poza tym nie w jeden dzień. Może tam, gdzie nas nie było, jest inaczej... Moje bardzo subiektywne wnioski: zamki imponujące, katedry niesamowite, średniowieczne budowle i uliczki urokliwe - tego u nas nie ma w takim natężeniu, ale cała polska reszta jakaś bardziej kolorowa i zadbana. Miiiło :-)

poniedziałek, 31 maja 2010

Ekspresowo

Właśnie wróciłyśmy z dziewczynkami z Częstochowy. Wg planu miałyśmy być u dziadków tydzień. Tydzień minął, mąż przyjechał i okazało się, że ma gorączkę i kaszle, więc wrócił sam z zapaleniem oskrzeli, jak się później okazało. Bardzo długo mu się to chorowanie ciągnie. A teraz kaszlą i prychają dziewczynki, ja się trzymam nieźle, ale panikuję, oczywiście na temat, co będzie dalej. Zwłaszcza że w najbliższą sobotę mieliśmy wg planu lecieć w odwiedziny do brata do England. I tak można sobie planować. Bałam się, że się zarażą i stało się - chyba w końcu uwierzę, że to ja moim czarnowidztwem ściągam te wszystkie choroby. Tylko co zrobić, żeby zacząć myśleć inaczej?

czwartek, 13 maja 2010

Dylematy

Dziś pytanie. Dziewczyny, doświadczone mamy, czy któraś z Was ma doświadczenie własne bądź jakieś zasłyszane w sprawie noszenia dzieci w chustach? Chodzi mi zwłaszcza o takie kwestie: czy to naprawdę jest zdrowe dla malutkiego kręgosłupa, czy wygodne dla dziecka i mamy, czy dziecko potem w ogóle da się choć na chwilę położyć? Jak dotąd czytałam tylko opinie ze stron producentów, czyli różnych entuzjastów-PR-owców - nie wiem, co bardziej. Jakoś mało ludzi na ulicach widuję z dziećmi w chustach, więc nie wiem, czy to kwestia ceny czy oni są tam, gdzie mnie nie ma. Moje dylematy stąd, że Mała właśnie przestała być spokojnym niemowlaczkiem i kiedy nie śpi, to uspokaja się tylko na rękach, w pozycji stojąco-chodzącej, a mnie pęka kręgosłup, nie mówiąc już o tym, że cierpi też na tym Duża i wszelkie prace domowe.

wtorek, 11 maja 2010

Magia

Byłam wczoraj z córkami u rodziców, na naszym starym, mokotowskim osiedlu. Uwielbiam tam jeździć. Do dziś nie wiem, czy tam jest tak pięknie, czy ja rozkwitam pod wpływem wspomnień, widoków, zapachów dzieciństwa. Mój mąż jakoś nie podziela tych zachwytów, co innego na osiedlu jego rodziców, 222 km stąd... Magia dzieciństwa. Nie mogę i nie chcę się uwolnić od tych wspomnień. Miałam dobre dzieciństwo, mam wspaniałych rodziców - to piękny dar. Chciałabym, żeby kiedyś moje córki też tak mówiły i myślały o naszym domu w NI, żeby były tu szczęśliwe. Tak sobie często marudzę na to i owo, a zapominam o tych podstawach - to się rzadko zdarza, żeby człowiek był taki szczęśliwy ze swoją przeszłością i rodziną. Może to nietypowe, ale naprawdę nie mam powodów, żeby narzekać na rodziców, i na teściów -to mało popularne, mało kto mi wierzy. I to wcale nie kokieteria ani zaklinanie rzeczywistości - mam szczęście. A wczoraj, gdy wyszłyśmy przed dom, Duża biegała po ukwieconym trawniku, zrywała z Babcią dmuchawce i wykrzykiwała: "Jak tu pięknie". Świeciło ciepłe, majowe słoneczko, dookoła było oszałamiająco zielono. Czego chcieć więcej. Jestem bardzo sentymentalna i dobrze mi z tym.

środa, 5 maja 2010

Trochę chlebowo

Zwykła codzienność powraca - Duża mniej kaszle, Monsz wsiada do samolotu do Wawy, a ja narobiwszy sobie zaległości wczoraj, dziś chcąc nie chcąc wzięłam się do roboty.
Upiekłam już trzeci chlebek od początku mojego zakwasu - bardzo mnie to wciągnęło. Roboty przy tym i mało, i dużo. Mało, bo tylko raz na jakiś czas trzeba dosypać, zamieszać itd. Samo zagniatanie też trwa chwilę. A dużo, bo trzeba pamiętać i przez cały dzień być w domu, żeby wyłapać odpowiedni moment. Idealne dla matki nieczynnej zawodowo. Dwa pierwsze chlebki były z mąki pszennej typ 650, a dzisiejszy ma domieszkę mąki pełnoziarnistej typ 1460 i jest taki bardziej razowy, ale nie do końca. Będę eksperymentować dalej, bo zakwas tylko czeka.
Monsz znalazł ostatnio stronę, za pomocą której można śledzić ruch powietrzny na całym świecie (http://www.flightradar24.com/), więc teraz przysyła mi numery samolotów, którymi leci, a ja patrzę sobie, gdzie może teraz być. Dziwne uczucie. Ostatniego samolotu nie mogłam znaleźć, więc oczywiście wpadłam w panikę. Teraz czekam, aż wystartuje z Wiednia. Mam nadzieję, że tym razem się ujawni. Biedak, żona śledzi go nawet w powietrzu, ale gdyby tego nie chciał, to nie wysyłałby numerków, prawda?

wtorek, 4 maja 2010

Nic mi się nie chce

Jakoś nic mi dzisiaj nie wychodzi, wszystko wydaje się trudne, za nic nie mogę się zabrać, a kiedy uda mi się zmobilizować, nie mogę skoczyć tego, co zaczęłam, nic mi się nie chce. Czuję się tak tymczasowo - bo Monsz wyjechał, bo czekamy na lekarza (Duża jednak kaszle), bo nie można wyjść... Czekam, aż wszystko to minie, żeby było lepiej. Tak, jakby to, co jest, było rzeczywistością drugiego gatunku, taką gorszą, która się nie liczy. Może i nie jest, ale niech się zmieni, niech wróci nasza stara, dobra codzienność - niech Monsz wróci tymi wszystkimi samolotami, niech nikt nie kszle, niech świeci słońce...

środa, 28 kwietnia 2010

Wiosenne lęki

W taką (czasem) upalną, niezdecydowaną wiosnę przeziębiłam się, tak tylko trochę, leciutko. I gdybym nie miała dzieci, to pewnie bym nawet tego nie zauważyła. A tak powolutku wpadam w panikę. Wiem, że to niczego nie zmieni, a jeśli już, to na gorsze, bo nerwy raczej nikomu nie pomagają. Boję się, żeby nie było tak, jak w połowie lutego, kiedy to Duża lekko przeziębiła się z delikatnym kaszlem, a skończyło się na zapaleniu oskrzeli, ja złapałam od niej silne przeziębienie i zaraziłam Małą, tak że spędziłyśmy dwa tygodnie w szpitalu z zapaleniem płuc. Mała miała wtedy 6 tygodni. Teraz jest starsza, ale jeszcze malutka i skoro wtedy moje mleko jej nie ochroniło... To teraz nie musi być tak samo, wiem. To jeden z moich "ulubionych" sposobów zamartwiania się - co się może stać, co by było, gdyby było... Dosyć męczące - dla mnie i dla innych, którzy akurat tego wysłuchują. Najbiedniejszy jest Monsz, który w ogóle tego rodzaju zmartwień nie rozumie i mówi, że jak się coś wydarzy, będzie pora, żeby się tym martwić i działać. I racja. Czasem udaje mi się zrezygnować z luksusu zamartwiania się na zapas. Spróbuję więc i tym razem zająć się czymś innym - idę piec chleb i ciasto, bo dziś są moje całkiem półokrągłe urodziny. Refleksje na temat podsumowań daruję sobie - cóż, jest, jak jest. Wcale nie tak źle - pod tym całym marudzeniem tak z przyzwoitości i dla tradycji jestem zupełnie szczęśliwa :-)

wtorek, 27 kwietnia 2010

Autorefleksja na różowo



Tak wygląda dzisiaj moja lewa stopa. Zdałam sobie z tego sprawę, kąpiąc wieczorem Dużą. Okropność i kicz do kwadratu. No cóż, od pewnego czasu zaczynam podświadomie gromadzić rzeczy w tym kolorze. Jako mała dziewczynka najprawdopodobniej (bo nie pamiętam) lubiłam różowy, potem absolutnie nie - będąc nastolatką i "poważną" studentką nie wypadało mi mieć kiczowatego gustu gówniary. A teraz mogę! Mogę sobie uwielbiać natrętną, obrzydliwą i kiczowatą fuksję. Ale tylko prywatnie: mam w tym kolorze plażową sukienkę, domowe skarpetki i klapeczki, bluzkę do piaskownicy, lakier do paznokci, którego używam na wakacjach lub wcale, ręcznik, ale taki najmniejszy... Wyżywam się za to, kupując ubranka dla córek, a efekt jest taki, że moja Duża, zapytana, jakiego koloru chce bluzkę, rowerek czy plombę w zębie, odpowiada: "Czarną, czarny, czarną...".

czwartek, 22 kwietnia 2010

Na cztery ręce

Właśnie zasiadłam do pracy: jedną ręką poprawiam tekst, drugą klikam na komputerze, trzecią (właściwie stopą) bujam wózek, a czwartą bawię się z Dużą, która właśnie teraz ma napad czułości, więc rozsiadła się na moich kolanach i wariuje. Nie umiem tak i nie lubię wszystkiego jednocześnie - mam wrażenie, że nigdzie nie ma mnie w pełni, frustracja rośnie, a cierpliwość się kończy. Pod tym względem nie jestem kobieca - nie umiem być wielodzielna, wymaga to ode mnie heroicznego wysiłku i kończy się kompletnym wyczerpaniem. Duża przechodzi samą siebie, więc klikam i znikam :-)

środa, 21 kwietnia 2010

Problemy techniczne

Na razie mam masę problemów technicznych: jak zamieszczać zdjęcia, jak zrobić, żebym nie była "bagendem", tylko "anulą" w podpisach itp. Źle się z tym czuję, że poruszam się tak po omacku. Ale mam nadzieję, że z czasem się jakoś w tym odnajdę.
No i ciekawe, jak będzie z czasem. Dobrze, że moja Duża ogląda bajki, a Małej na razie do szczęścia wystarczy pełny brzuszek - jest wyjątkowo spokojnym i pogodnym niemowlaczkiem.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Moje hobby

To, czym się tu na pewno zajmę, to marudzenie. W tym jestem bezwzględnie świetna, rewelacyjna i nie do pobicia. Mogę na każdy temat i o każdej godzinie. Postaram się nikogo nie szargać, więc pozostaje mi narzekanie na samą siebie. A więc do dzieła!
Matka Polka ze mnie nie najlepsze - starsza córcia ogląda bajkę, matka pisze, mała postękuje w wózku, matka pisze. Starsza pyta: "Mamo, czego boi się ten Franklin?", matka nie wie i pisze, mała popłakuje, matka pisze... Teraz matce głupio, ale nadal pisze. Naprawdę potrzebuję chwili dla siebie, takiej spokojnej, nieokupionej poczuciem winy. Czy to w ogóle jeszcze możliwe?

Bag End

Kiedy mieszkałam na Malaka, na moich drzwiach wisiała tabliczka "Bag End" - prezent od brata. Teraz, kiedy mieszkam w małej wiosce 1,5 km od południowej granicy Warszawy, w zupełnie innym świecie, tabliczka leży w szufladzie starannie opakowana w mięciutką folię. Tak skończył się mój Bag End. To był mój własny, samotny kraik w centrum sterowania wszechświatem. Tam miałam czas - dużo, nawet za dużo czasu - na spotkania ze sobą, z innymi. Teraz mi tego straconego czasu brakuje, na wszystko, dla wszystkich, dla siebie. Mam nadzieję, że w tym wirtualnym Bag Endzie będę mogła się spotkać ze sobą i trochę z tymi, którzy tu zagoszczą. To tyle tytułem usprawiedliwienia się przed sobą samą po co mi to pisanie. Na razie na próbę - albo się tu odnajdę, albo stąd ucieknę. Zawsze przecież można wszystko skasować i zniknąć.
Ponieważ nie wiem, ile tu przetrwam, nikomu się jeszcze do tego bloga nie przyznałam - to na wypadek, jak się wyda ;-) A wydać się może, bo bezwzględny Google od razu człowieka ujawnia, jak się coś u kogoś pisze. Może i nie ujawniałby, gdyby człowiek umiał to i owo wyłączyć lub włączyć - a nie jak dziecko we mgle.