piątek, 16 września 2011

W telegraficznym skrócie

Dawno mnie tu nie było - liczby są niemiłosierne: 7 miesięcy...
W tym czasie mieliśmy jak zwykle za krótkie wakacje - trochę nad morzem, trochę u dziadków.
Zbierałam się, żeby napisać, że sukces, bo dziewczyny nie chorują, ale... nie zdążyłam. Od maja do końca sierpnia rzeczywiście było pięknie, nie liczę kilku katarów, które same przeszły, co się do tej pory nie zdarzało. Wrzesień to przedszkole, a przedszkole to katar, katar i katar (taki inny niż te letnie), ale na razie nic więcej. Czekamy. Problemy uszne Kingi przeszły samoistnie. Lekarz z CZD dał nam nadzieję, że niepotrzebna będzie operacja i że jest całkiem dobrze.
Od października czeka mnie też dużo zmian zawodowych, po kilku niepewnych tygodniach, podczas których straciłam pracę, zyskałam nadzieję na coś nowego, potem pewność, że wracam, żeby się ostatecznie przekonać, że jednak nie (historia zawiła, niemiła i niezrozumiała dla mnie samej), znalazłam pracę inną - miło, bo blisko mojego domu; trochę straszno, bo Klarka mała, dziewczyny chorują itd. Odwieczny dylemat matki: pracować - nie pracować. Dobrze, jak można takich dylematów nie mieć. Zobaczymy, ile pełnoetatowa matka utrzyma się na pełnym etacie w miniwydawnictwie, jak zaczną się choroby, zwolnienia itd. Aż strach się bać, co też czynię.

piątek, 11 lutego 2011

Gdzieś tu jestem

Dziewczyny, dziękuję za otuchę - lepiej późno niż wcale. Dużo pracy miałam, a córcie znowu chorowały (tym razem udało się pokonać oskrzela bez antybiotyku! ale za to nawaliły uszy, bo mają w nich jakiś płyn i nie wiadomo, czy nie skóczy się zabiegowo-operacyjnie), a poza tym mają zły nawyk po rodzicach, że zasypiają późno - 22.30 i "już" śpią. No, może wcześniej, ale ja zasypiam, usypiając i o 23.00 jestem zazwyczaj dopiero "wolna", a o tej porze, pomijając dni, kiedy muszę czytać zawodowo, mam niewiele mądrego i składnego do powiedzenia/napisania. Ale gdzieś tu w sieci jestem...

czwartek, 6 stycznia 2011

Jest taki dzień...

Wczoraj był taki dzień, który nie powinien się wydarzyć. Choć pewnie powinien, jak wszystkie dni, ale brzmi to bardziej efektownie, a chodzi o dzień, którego nie chcielibyśmy przeżywać, gdybyśmy mogli wybierać.
Dzień jak to dzień zaczął się rano - był to późny i obiecujący ranek, bo godz. 10.00, kiedy to wstały moje dziewczyny.
Pierwsza trauma: Klara odkręciła pudełeczko z witaminami zabezpieczone przed dziećmi wymyślą zakrętką typu naciśnij, spluń przez lewe ramię, pogłaszcz i przekręć i gdybym się odwróciła chwilę później, pewnie zdążyłaby już coś spróbować. No trzeba przyznać, głupia matka, że pozwoliła jej to wziąć do ręki. Na usprawiedliwienie swoje dodam, że sama zawsze się musiałam nieźle nakręcić i nawciskać, żeby buteleczkę otworzyć, a producent uznał swoje zabezpieczenie za bardzo skuteczne, bo na fiolce nie ma nawet informacji, żeby trzymać z daleka od dzieci. Nie wiem, jak ona to zrobiła, ale zrobiła.
Druga trauma: Kinga, oglądając poranną porcję Misia Uszatka, który do bajek agresywnych nie należy, wzięła słuchawki do komputera i z całej siły przywaliła Klarze w głowę - mimo zimnych okładów guz wyrósł w oczach i skończył się tuż przed ciemieniem. Dalsze dramaty pokancerowanej Klary i pozbawionej Misia Uszatka Kingi przemilczę.
Trzecia trauma: wczesnym popołudniem zaczął mnie boleć kręgosłup - norma, boli mniej lub bardziej przez cały czas (tylko w ciąży jednej i drugiej nie bolał, więc jednak można!), ale zazwyczaj jakoś się to rozchodzi. Ból się nasilał i kiedy Mąż wrócił z pracy, położyłam się na chwilę na podłodze - żeby pomogło. I sama już nie wstałam, nie mogłam chodzić, przemieszczałam się zgięta wpół, czepiając się sprzętów i ścian. Mogłam tylko siedzieć, trochę pochylona, ale już nogi podnieść nie. Jeszcze nigdy czegoś takiego nie miałam. Na szczęście w trybie natychmiastowym przyjechali moi kochani rodzice, zostali z dziewczynami, a my natychmiast do lekarza. Dowiedziałam się, że mam wielopoziomową dyskopatię, coś tam jeszcze i kręgosłup starszy niż ja o 20 lat, czeka mnie długa i żmudna rehabilitacja, leczenie zachowawcze i co jakiś czas takie ataki, a o kręgosłup trzeba dbać, tzn. - wyjaśnił zapytany przeze mnie pan lekarz, bo nie bardzo wiem, co znaczy dbać o kręgosłup - nie dźwigać, mało chodzić, mało stać, można siedzieć, leżeć, czasem pływać, no i schudnąć. Nikt mi tylko nie powie, jak to wszystko zrobić. Nie dźwigać przy dzieciach? A co z dziećmi na czas rehabilitacji matki, skoro one ciągle chore i w domu? No i jak schudnąć? Próbowałam wiele razy, ale jeszcze nie trafiłam na dietę dla mnie. Podejrzewam, że to zależy od przemiany materii, co komu pomoże, i pewnie trzeba metodą prób i błędów. Teraz zamierzam, jako że skończyłam karmić Klarę osobistym mlekiem, zmierzyć się z dietą proteinową. Ponoć tysiącom na świecie pomogła, ale słyszałam też pogłoski, że odwapnia i grozi osteoporozą w wielu nieco starszym.
Czwarta trauma: Mąż wrócił z serwisu z naszym nowym-starym samochodem i mimo iż było to autko zadbane, serwisowane w ASO, z autentyczną książką (co dało się ustalić), to i tak pół silnika do wymiany, koszt - 1/4 autka.
I ostatnia już trauma: wieczorem Mąż pojechał odwieźć moich rodziców, a ja zostałam z dziewczynami i moim sztywnym kręgosłupem sama, w łazience. Klara ściągnęła na się miskę z moczącym się praniem, co skończyło się ogólną histerią i paniką. Klara przerażona, Kinga też, bo "Klara zrobiła powodzie", w której zatonęła jej ukochana różowa szczoteczka do zębów, ja spanikowana, że moja atopowa córka namaka w mydlinach, a ja nie mogę się ruszyć. Pomógł mi chyba tylko zastrzyk adrenaliny, bo nie wiem, jakim cudem wydobyłam ją z wózka, umyłam i przebrałam.
Ufff, dzień się skończył.
A dziś dzięki miłym tabletkom boli mnie znacznie mniej, Kinga pojechała z Tatą swym oglądać trzech króli i całą resztę, Klarka śpi, a ja sobie mogę poklikać. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to że Klarka ma znowu zapalenie oskrzeli, tzn. miała je już przed powodzią...

sobota, 18 grudnia 2010

Dobrze mi :-)

Tomek zawiózł Kingę do Częstochowy - jedna noc i pół dnia bez niej, a ja już tęsknię i myślę, co robi, co mówi, czy kaszle i kicha (bo to moja obsesja) i resztką siły woli powstrzymuję się, żeby nie dzwonić co godzinę (jest 15.00, a ja zadzwoniłam jak dotąd tylko raz). Rośnie ze mnie toksyczna matka, nie ma co. Bez połowy rodziny od razu jakoś jest cicho i pusto, niby mam więcej czasu i trochę się nudzę, ale przy pełzającej Klarci niewiele da się zrobić. Dziwny czas - niby go więcej, a wolniej płynie, nie potrafię tak nic nie robić, tzn. pełzanie za pełzającą córcią nie jest nic-nie-robieniem, ale wartką akcją na pewno też nie, a ja - widzę to coraz wyraźniej - lubię akcję. Póki co upiekłam świąteczny piernik według przepisu mojej Babci, słuchając pięknych pieśni z wydanej przez Sykomorę książeczki "Wszyscy na Ciebie czekamy" i zrobiło mi się tak miło, spokojnie i przedświątecznie. Już dawno tak się nie czułam i bałam się, że to już minęło wraz z młodością i nigdy nie wróci, a jednak! Okazało się, że dobrze się zatrzymać, zwolnić i lekko się ponudzić, pocelebrować upływający czas - a nagroda sama przychodzi. Tylko że gdyby mnie życie nie zmusiło, nie zwolniłabym, a Kingi i tak mi brakuje i kropka.

czwartek, 16 grudnia 2010

Narzekania czas zacząć

Mam chwilę, więc może jeszcze jednego posta sobie strzelę, a co, i wyznam, że jestem zmęczona, znużona i nie chce mi się. Ciągle siedzę w domu, może nie siedzę, ale tkwię w nim po uszy i nosa wyściubić nie mogę - jedyne moje wyjście w tym tygodniu było z Klarką do lekarza (jestem niesprawiedliwa, bo w niedzielę byliśmy na spacerze na Starówce - już chciałam pominąć ten pozytyw ;-) ), mąż zapracowany w rozjazdach albo na świątecznych imprezach firmowych, tak że mało go widuję, a i zapomnieć o jakimkolwiek wyjściu i zluzowaniu mogę. Więc siedzimy z dziewczynami w domu, bo zimno, ja w dresiku i z przylizanym wspomnieniem po fryzurze, które już głośno woła o fryzjera, ale... przecież czasu nie ma. To nastroju nie ratuje, a wręcz przeciwnie, podobnie jak to, że boli mnie brzuch i nie mogę wyjść nawet do śmietnika, bo przecież nie będę prychających dziewczyn na mróz wyciągać, szarpiąc się z niezbyt miłymi tobołami - ani to rozsądne, ani mi się chce. Nie, wcale nie narzekam, tylko stwierdzam fakty. Nie lubię tak siedzieć i siedzieć w domu, kiedy cała taka drobna i upierdliwa codzienność koncentruje się na mojej głowie - wszystkie syropki, inhalacje, obiady, kolacje, prania, sprzątania, marudzenia, przypalone garnki (zdarzył mi się dzisiaj taki jeden właśnie) Bo Wielkie Sprawy załatwia mąż, nawet zakupy, nie powiem. Coś muszę wykombinować, tylko że już tyle czasu muszę i... nic. Chciałabym gdzieś wyjść w świat, pobyć przez chwilę kimś innym. Niby łatwo się zorganizować - może innym tak, ale ja naprawdę nie potrafię. Od pół roku próbuję się spotkać z sąsiadką z klatki obok i po zakończeniu sezonu placykowego nie ma opcji - a to moje dziewczyny chore, a to jej chłopcy leżą, a to mąż dziś właśnie musiał zostać w pracy... Nie mówię już o wyprawie do miasta, mogę tylko sobie i Wam obiecywać, że kiedyś... A kiedy pomyślę, że miałabym ewentualnie, gdyby to było z jakiś powodów możliwe, pojechać wieczorem do miasta, to... nie chce mi się. Ciemno, zimno, autem trzeba ruszyć, a ja chcę już tylko spać, spać i spać (i znów przeoczyłam pozytywy: byliśmy z mężem ostatnio dwa razy w teatrze - na "Kolacji dla głupca" w Ateneum i na "Czarownicach z Salem" w Powszechnym - polecam oba!). Jedyna atrakcja - raz na jakiś czas wyjście do pracy. Świetnie. Coraz bardziej czuję, że mam już dość, że się poświęcam i mnie to wkurza, bo ja chcę normalnie żyć i kochać moje dzieci, a nie poświęcać się. A efekt? Marudna i rozgoryczona zrzęda. A chyba nikomu z taką nie jest miło - ani mężowi, ani dzieciom. Mnie na pewno nie, męczę się w jej towarzystwie. Idę już więc spać, bo męża nie doczekam. Kinga tak kaszle, że słuchać nie mogę, więc i tak nie zasnę...

środa, 15 grudnia 2010

Rozglądam się

Zalogowałam się ostatnio na niezwykle modnym i popularnym FB - sama nie wiem dlaczego, chyba byłam przede wszystkim ciekawa. Trochę to bardziej skomplikowane niż NK, więc się rozglądam. Tak się rozgląda, rozglądam i wygodnie mi z tym, bo nie jestem tam, tylko bywam, przypatruję się. Uświadomiłam sobie, że unikam jak ognia wszelkich identyfikacji na sto procent z czymkolwiek. Nie kliknęłam żadnego "Lubię to!" na FB, nie popieram żadnych akcji. Owszem, z zainteresowaniem czytam i oglądam to, co proponują znajomi, zwłaszcza na temat dzieci. Weszłam ostatnio na stronę Dziecisawazne.pl, poczytałam, stwierdziłam, że z większością tego, co przeczytałam zgadzam się, ale identyfikować się też nie będę, bo... co to za odkrycia, że maleństwo płaczem komunikuje się ze światem i na ten płacz trzeba odpowiadać, że potrzebuje bliskości, a najlepszym dla niego pokarmem jest mleko mamy? A co do starszaka, że dobrze z nim rozmawiać, mówić mu o (swoich i nie tylko) uczuciach i włączać go w normalne życie? To są najzwyklejsze w świecie truizmy! Mam jakąś blokadę, żeby ideologizować oczywistości. Po co? W taki sposób wychowywała nas mama i ja tak staram się postępować z dziećmi. Nie dlatego że trzeba, że przeczytałam, przyjęłam czy wybrałam taką filozofię, tylko dlatego że wydaje mi się to oczywiste, naturalne, intuicyjne i nie wyobrażam sobie inaczej. Może mam jakieś ciasne horyzonty, ale nie chce mi się wierzyć, że jest to jakieś dziwne i oryginalne podejście i trzeba to ludziom tłumaczyć. A jeśli komuś trzeba, to pewnie i tak tam nie zajrzy. A dlaczego do tego zdrowe i intuicyjne podejście ma od razu przyczepioną niezwykle modną i chwytliwą łątkę "eko"? Ja wcale nie chcę być "eko", bo to jest wszystko i nic - słowo worek, które odpowiednio wpisane i otagowane napędza stronom oglądalność. Brrr...
Na wszelki wypadek porozglądam się jeszcze, nie tylko na FB, nie będę się identyfikować, bo to może oszołomstwo jakieś głębiej ukryte tam czyha, a tego to ja się bardzo i to bardzo boję.

wtorek, 16 listopada 2010

Szybko, szybko, czyli morderczy katalog

Przez ostatnie trzy tygodnie trudno było u nas o wolną chwilę - na zmianę praca, choroby, praca, choroby albo jednocześnie praca i choroby, choroby i praca - w dowolnych konfiguracjach. Mimo że córcie chorują niemalże na okrągło, nie mogę się do tego przyzwyczaić - zawsze tak samo się denerwuję i panikuję: żeby diagnoza była dobra, żeby lekarstwa zadziałały, żeby nie trzeba było następnego antybiotyku, żeby się nawzajem nie pozarażały... Nasila się to, kiedy idę do pracy, nawet jeśli one zostają ze swoim własnym tatą. To jakaś choroba - wszystko sama wiem i robię najlepiej. W zeszłym tygodniu musiałam zostawić chore dziewczyny przez trzy dni z mężem i zająć się pracą nad katalogiem - piękna to dla mnie nauka, bo wszyscy przeżyli całkiem dobrze, mimo iż mnie tam nie było, a mąż stwierdził, że nie ma nic bardziej relaksującego niż bycie w domu z dziećmi. Dlaczego ja uważam inaczej? Najbardziej lubię w tym wszystkim umiar, ale długo jeszcze nie będzie mi to pewnie dane.