środa, 28 kwietnia 2010

Wiosenne lęki

W taką (czasem) upalną, niezdecydowaną wiosnę przeziębiłam się, tak tylko trochę, leciutko. I gdybym nie miała dzieci, to pewnie bym nawet tego nie zauważyła. A tak powolutku wpadam w panikę. Wiem, że to niczego nie zmieni, a jeśli już, to na gorsze, bo nerwy raczej nikomu nie pomagają. Boję się, żeby nie było tak, jak w połowie lutego, kiedy to Duża lekko przeziębiła się z delikatnym kaszlem, a skończyło się na zapaleniu oskrzeli, ja złapałam od niej silne przeziębienie i zaraziłam Małą, tak że spędziłyśmy dwa tygodnie w szpitalu z zapaleniem płuc. Mała miała wtedy 6 tygodni. Teraz jest starsza, ale jeszcze malutka i skoro wtedy moje mleko jej nie ochroniło... To teraz nie musi być tak samo, wiem. To jeden z moich "ulubionych" sposobów zamartwiania się - co się może stać, co by było, gdyby było... Dosyć męczące - dla mnie i dla innych, którzy akurat tego wysłuchują. Najbiedniejszy jest Monsz, który w ogóle tego rodzaju zmartwień nie rozumie i mówi, że jak się coś wydarzy, będzie pora, żeby się tym martwić i działać. I racja. Czasem udaje mi się zrezygnować z luksusu zamartwiania się na zapas. Spróbuję więc i tym razem zająć się czymś innym - idę piec chleb i ciasto, bo dziś są moje całkiem półokrągłe urodziny. Refleksje na temat podsumowań daruję sobie - cóż, jest, jak jest. Wcale nie tak źle - pod tym całym marudzeniem tak z przyzwoitości i dla tradycji jestem zupełnie szczęśliwa :-)

wtorek, 27 kwietnia 2010

Autorefleksja na różowo



Tak wygląda dzisiaj moja lewa stopa. Zdałam sobie z tego sprawę, kąpiąc wieczorem Dużą. Okropność i kicz do kwadratu. No cóż, od pewnego czasu zaczynam podświadomie gromadzić rzeczy w tym kolorze. Jako mała dziewczynka najprawdopodobniej (bo nie pamiętam) lubiłam różowy, potem absolutnie nie - będąc nastolatką i "poważną" studentką nie wypadało mi mieć kiczowatego gustu gówniary. A teraz mogę! Mogę sobie uwielbiać natrętną, obrzydliwą i kiczowatą fuksję. Ale tylko prywatnie: mam w tym kolorze plażową sukienkę, domowe skarpetki i klapeczki, bluzkę do piaskownicy, lakier do paznokci, którego używam na wakacjach lub wcale, ręcznik, ale taki najmniejszy... Wyżywam się za to, kupując ubranka dla córek, a efekt jest taki, że moja Duża, zapytana, jakiego koloru chce bluzkę, rowerek czy plombę w zębie, odpowiada: "Czarną, czarny, czarną...".

czwartek, 22 kwietnia 2010

Na cztery ręce

Właśnie zasiadłam do pracy: jedną ręką poprawiam tekst, drugą klikam na komputerze, trzecią (właściwie stopą) bujam wózek, a czwartą bawię się z Dużą, która właśnie teraz ma napad czułości, więc rozsiadła się na moich kolanach i wariuje. Nie umiem tak i nie lubię wszystkiego jednocześnie - mam wrażenie, że nigdzie nie ma mnie w pełni, frustracja rośnie, a cierpliwość się kończy. Pod tym względem nie jestem kobieca - nie umiem być wielodzielna, wymaga to ode mnie heroicznego wysiłku i kończy się kompletnym wyczerpaniem. Duża przechodzi samą siebie, więc klikam i znikam :-)

środa, 21 kwietnia 2010

Problemy techniczne

Na razie mam masę problemów technicznych: jak zamieszczać zdjęcia, jak zrobić, żebym nie była "bagendem", tylko "anulą" w podpisach itp. Źle się z tym czuję, że poruszam się tak po omacku. Ale mam nadzieję, że z czasem się jakoś w tym odnajdę.
No i ciekawe, jak będzie z czasem. Dobrze, że moja Duża ogląda bajki, a Małej na razie do szczęścia wystarczy pełny brzuszek - jest wyjątkowo spokojnym i pogodnym niemowlaczkiem.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Moje hobby

To, czym się tu na pewno zajmę, to marudzenie. W tym jestem bezwzględnie świetna, rewelacyjna i nie do pobicia. Mogę na każdy temat i o każdej godzinie. Postaram się nikogo nie szargać, więc pozostaje mi narzekanie na samą siebie. A więc do dzieła!
Matka Polka ze mnie nie najlepsze - starsza córcia ogląda bajkę, matka pisze, mała postękuje w wózku, matka pisze. Starsza pyta: "Mamo, czego boi się ten Franklin?", matka nie wie i pisze, mała popłakuje, matka pisze... Teraz matce głupio, ale nadal pisze. Naprawdę potrzebuję chwili dla siebie, takiej spokojnej, nieokupionej poczuciem winy. Czy to w ogóle jeszcze możliwe?

Bag End

Kiedy mieszkałam na Malaka, na moich drzwiach wisiała tabliczka "Bag End" - prezent od brata. Teraz, kiedy mieszkam w małej wiosce 1,5 km od południowej granicy Warszawy, w zupełnie innym świecie, tabliczka leży w szufladzie starannie opakowana w mięciutką folię. Tak skończył się mój Bag End. To był mój własny, samotny kraik w centrum sterowania wszechświatem. Tam miałam czas - dużo, nawet za dużo czasu - na spotkania ze sobą, z innymi. Teraz mi tego straconego czasu brakuje, na wszystko, dla wszystkich, dla siebie. Mam nadzieję, że w tym wirtualnym Bag Endzie będę mogła się spotkać ze sobą i trochę z tymi, którzy tu zagoszczą. To tyle tytułem usprawiedliwienia się przed sobą samą po co mi to pisanie. Na razie na próbę - albo się tu odnajdę, albo stąd ucieknę. Zawsze przecież można wszystko skasować i zniknąć.
Ponieważ nie wiem, ile tu przetrwam, nikomu się jeszcze do tego bloga nie przyznałam - to na wypadek, jak się wyda ;-) A wydać się może, bo bezwzględny Google od razu człowieka ujawnia, jak się coś u kogoś pisze. Może i nie ujawniałby, gdyby człowiek umiał to i owo wyłączyć lub włączyć - a nie jak dziecko we mgle.