sobota, 18 grudnia 2010

Dobrze mi :-)

Tomek zawiózł Kingę do Częstochowy - jedna noc i pół dnia bez niej, a ja już tęsknię i myślę, co robi, co mówi, czy kaszle i kicha (bo to moja obsesja) i resztką siły woli powstrzymuję się, żeby nie dzwonić co godzinę (jest 15.00, a ja zadzwoniłam jak dotąd tylko raz). Rośnie ze mnie toksyczna matka, nie ma co. Bez połowy rodziny od razu jakoś jest cicho i pusto, niby mam więcej czasu i trochę się nudzę, ale przy pełzającej Klarci niewiele da się zrobić. Dziwny czas - niby go więcej, a wolniej płynie, nie potrafię tak nic nie robić, tzn. pełzanie za pełzającą córcią nie jest nic-nie-robieniem, ale wartką akcją na pewno też nie, a ja - widzę to coraz wyraźniej - lubię akcję. Póki co upiekłam świąteczny piernik według przepisu mojej Babci, słuchając pięknych pieśni z wydanej przez Sykomorę książeczki "Wszyscy na Ciebie czekamy" i zrobiło mi się tak miło, spokojnie i przedświątecznie. Już dawno tak się nie czułam i bałam się, że to już minęło wraz z młodością i nigdy nie wróci, a jednak! Okazało się, że dobrze się zatrzymać, zwolnić i lekko się ponudzić, pocelebrować upływający czas - a nagroda sama przychodzi. Tylko że gdyby mnie życie nie zmusiło, nie zwolniłabym, a Kingi i tak mi brakuje i kropka.

czwartek, 16 grudnia 2010

Narzekania czas zacząć

Mam chwilę, więc może jeszcze jednego posta sobie strzelę, a co, i wyznam, że jestem zmęczona, znużona i nie chce mi się. Ciągle siedzę w domu, może nie siedzę, ale tkwię w nim po uszy i nosa wyściubić nie mogę - jedyne moje wyjście w tym tygodniu było z Klarką do lekarza (jestem niesprawiedliwa, bo w niedzielę byliśmy na spacerze na Starówce - już chciałam pominąć ten pozytyw ;-) ), mąż zapracowany w rozjazdach albo na świątecznych imprezach firmowych, tak że mało go widuję, a i zapomnieć o jakimkolwiek wyjściu i zluzowaniu mogę. Więc siedzimy z dziewczynami w domu, bo zimno, ja w dresiku i z przylizanym wspomnieniem po fryzurze, które już głośno woła o fryzjera, ale... przecież czasu nie ma. To nastroju nie ratuje, a wręcz przeciwnie, podobnie jak to, że boli mnie brzuch i nie mogę wyjść nawet do śmietnika, bo przecież nie będę prychających dziewczyn na mróz wyciągać, szarpiąc się z niezbyt miłymi tobołami - ani to rozsądne, ani mi się chce. Nie, wcale nie narzekam, tylko stwierdzam fakty. Nie lubię tak siedzieć i siedzieć w domu, kiedy cała taka drobna i upierdliwa codzienność koncentruje się na mojej głowie - wszystkie syropki, inhalacje, obiady, kolacje, prania, sprzątania, marudzenia, przypalone garnki (zdarzył mi się dzisiaj taki jeden właśnie) Bo Wielkie Sprawy załatwia mąż, nawet zakupy, nie powiem. Coś muszę wykombinować, tylko że już tyle czasu muszę i... nic. Chciałabym gdzieś wyjść w świat, pobyć przez chwilę kimś innym. Niby łatwo się zorganizować - może innym tak, ale ja naprawdę nie potrafię. Od pół roku próbuję się spotkać z sąsiadką z klatki obok i po zakończeniu sezonu placykowego nie ma opcji - a to moje dziewczyny chore, a to jej chłopcy leżą, a to mąż dziś właśnie musiał zostać w pracy... Nie mówię już o wyprawie do miasta, mogę tylko sobie i Wam obiecywać, że kiedyś... A kiedy pomyślę, że miałabym ewentualnie, gdyby to było z jakiś powodów możliwe, pojechać wieczorem do miasta, to... nie chce mi się. Ciemno, zimno, autem trzeba ruszyć, a ja chcę już tylko spać, spać i spać (i znów przeoczyłam pozytywy: byliśmy z mężem ostatnio dwa razy w teatrze - na "Kolacji dla głupca" w Ateneum i na "Czarownicach z Salem" w Powszechnym - polecam oba!). Jedyna atrakcja - raz na jakiś czas wyjście do pracy. Świetnie. Coraz bardziej czuję, że mam już dość, że się poświęcam i mnie to wkurza, bo ja chcę normalnie żyć i kochać moje dzieci, a nie poświęcać się. A efekt? Marudna i rozgoryczona zrzęda. A chyba nikomu z taką nie jest miło - ani mężowi, ani dzieciom. Mnie na pewno nie, męczę się w jej towarzystwie. Idę już więc spać, bo męża nie doczekam. Kinga tak kaszle, że słuchać nie mogę, więc i tak nie zasnę...

środa, 15 grudnia 2010

Rozglądam się

Zalogowałam się ostatnio na niezwykle modnym i popularnym FB - sama nie wiem dlaczego, chyba byłam przede wszystkim ciekawa. Trochę to bardziej skomplikowane niż NK, więc się rozglądam. Tak się rozgląda, rozglądam i wygodnie mi z tym, bo nie jestem tam, tylko bywam, przypatruję się. Uświadomiłam sobie, że unikam jak ognia wszelkich identyfikacji na sto procent z czymkolwiek. Nie kliknęłam żadnego "Lubię to!" na FB, nie popieram żadnych akcji. Owszem, z zainteresowaniem czytam i oglądam to, co proponują znajomi, zwłaszcza na temat dzieci. Weszłam ostatnio na stronę Dziecisawazne.pl, poczytałam, stwierdziłam, że z większością tego, co przeczytałam zgadzam się, ale identyfikować się też nie będę, bo... co to za odkrycia, że maleństwo płaczem komunikuje się ze światem i na ten płacz trzeba odpowiadać, że potrzebuje bliskości, a najlepszym dla niego pokarmem jest mleko mamy? A co do starszaka, że dobrze z nim rozmawiać, mówić mu o (swoich i nie tylko) uczuciach i włączać go w normalne życie? To są najzwyklejsze w świecie truizmy! Mam jakąś blokadę, żeby ideologizować oczywistości. Po co? W taki sposób wychowywała nas mama i ja tak staram się postępować z dziećmi. Nie dlatego że trzeba, że przeczytałam, przyjęłam czy wybrałam taką filozofię, tylko dlatego że wydaje mi się to oczywiste, naturalne, intuicyjne i nie wyobrażam sobie inaczej. Może mam jakieś ciasne horyzonty, ale nie chce mi się wierzyć, że jest to jakieś dziwne i oryginalne podejście i trzeba to ludziom tłumaczyć. A jeśli komuś trzeba, to pewnie i tak tam nie zajrzy. A dlaczego do tego zdrowe i intuicyjne podejście ma od razu przyczepioną niezwykle modną i chwytliwą łątkę "eko"? Ja wcale nie chcę być "eko", bo to jest wszystko i nic - słowo worek, które odpowiednio wpisane i otagowane napędza stronom oglądalność. Brrr...
Na wszelki wypadek porozglądam się jeszcze, nie tylko na FB, nie będę się identyfikować, bo to może oszołomstwo jakieś głębiej ukryte tam czyha, a tego to ja się bardzo i to bardzo boję.