Jestem z takich osób, że lubię trochę pracować i trochę być w domu. Jedna full opcja mnie męczy. Pamiętam czas, kiedy miałam tylko pracę, bo męża ani tym bardziej dzieci w moim życiu jeszcze nie było - i byłam bardzo nieszczęśliwa. A kiedy całymi dniami siedziałam w domu, np. dodatkowo uziemiona jakimś choróbskiem dzieci, to może i szczęśliwsza byłam, ale bardziej drażliwa, mniej odporna i wytrzymała i - przyznam - były chwile, że miałam wszystkiego dość. A takie trochę tu, trochę tam bardzo mi odpowiada. Lubię iść do tych wszystkich dorosłych ludzi, pogadać choćby chwilę przy ekspresie do kawy, a potem wracać do moich małych stęsknionych córeczek, bawić się z nimi na dywanie, nakarmić Klarcię, poukładać z Kingą klocki czy puzzle.
Nie byłabym sobą, gdybym trochę nie pomarudziła - z pracą OK, ale mogłoby być idealniej. Obecnie pracuję przez kilka dni, czasem 2 tyg., w miesiącu w normalnych godzinach pracy. A potem dwa tygodnie luzik, najwyżej coś robię w domu (tego nie lubię - dziewczyny idą spać, a my z mężem zamiast sobie normalnie pobyć razem, zabieramy się za swoje roboty niedokończone - mąż pisze, ja czytam i tak do północy). Wolałaby pracować częściej, ale krócej w ciągu dnia, np. zamiast 7-8 godzin jakieś 3-5. Marudzę? Wiem. I tak jest nieźle! :-)
Dobrze rozumiem to co piszesz. Przez ostatnie dwa tygodnie, kiedy miałam dla siebie kilka godzin przed południem, nie mogłam uwierzyć we własne szczęście. I faktycznie później miałam więcej niż zwykle cierpliwości do dzieci i takiej zwykłej radości z tego, że są. To się chyba nazywa równowaga;) Pozdrawiam A.
OdpowiedzUsuńAnulko, gdybyś chciała wziąć udział w łańcuszkowej zabawie, to:
OdpowiedzUsuń-wspomnij na blogu, kto Cię zaprosił
-napisz o dziesięciu ulubionych rzeczach
-przekaż pałeczkę dziesięciu kolejnym osobom.
Tyle - zasady. Realizacja dowolna. Przepraszam, że nękam. Pozdrawiam