Mam chwilę, więc może jeszcze jednego posta sobie strzelę, a co, i wyznam, że jestem zmęczona, znużona i nie chce mi się. Ciągle siedzę w domu, może nie siedzę, ale tkwię w nim po uszy i nosa wyściubić nie mogę - jedyne moje wyjście w tym tygodniu było z Klarką do lekarza (jestem niesprawiedliwa, bo w niedzielę byliśmy na spacerze na Starówce - już chciałam pominąć ten pozytyw ;-) ), mąż zapracowany w rozjazdach albo na świątecznych imprezach firmowych, tak że mało go widuję, a i zapomnieć o jakimkolwiek wyjściu i zluzowaniu mogę. Więc siedzimy z dziewczynami w domu, bo zimno, ja w dresiku i z przylizanym wspomnieniem po fryzurze, które już głośno woła o fryzjera, ale... przecież czasu nie ma. To nastroju nie ratuje, a wręcz przeciwnie, podobnie jak to, że boli mnie brzuch i nie mogę wyjść nawet do śmietnika, bo przecież nie będę prychających dziewczyn na mróz wyciągać, szarpiąc się z niezbyt miłymi tobołami - ani to rozsądne, ani mi się chce. Nie, wcale nie narzekam, tylko stwierdzam fakty. Nie lubię tak siedzieć i siedzieć w domu, kiedy cała taka drobna i upierdliwa codzienność koncentruje się na mojej głowie - wszystkie syropki, inhalacje, obiady, kolacje, prania, sprzątania, marudzenia, przypalone garnki (zdarzył mi się dzisiaj taki jeden właśnie) Bo Wielkie Sprawy załatwia mąż, nawet zakupy, nie powiem. Coś muszę wykombinować, tylko że już tyle czasu muszę i... nic. Chciałabym gdzieś wyjść w świat, pobyć przez chwilę kimś innym. Niby łatwo się zorganizować - może innym tak, ale ja naprawdę nie potrafię. Od pół roku próbuję się spotkać z sąsiadką z klatki obok i po zakończeniu sezonu placykowego nie ma opcji - a to moje dziewczyny chore, a to jej chłopcy leżą, a to mąż dziś właśnie musiał zostać w pracy... Nie mówię już o wyprawie do miasta, mogę tylko sobie i Wam obiecywać, że kiedyś... A kiedy pomyślę, że miałabym ewentualnie, gdyby to było z jakiś powodów możliwe, pojechać wieczorem do miasta, to... nie chce mi się. Ciemno, zimno, autem trzeba ruszyć, a ja chcę już tylko spać, spać i spać (i znów przeoczyłam pozytywy: byliśmy z mężem ostatnio dwa razy w teatrze - na "Kolacji dla głupca" w Ateneum i na "Czarownicach z Salem" w Powszechnym - polecam oba!). Jedyna atrakcja - raz na jakiś czas wyjście do pracy. Świetnie. Coraz bardziej czuję, że mam już dość, że się poświęcam i mnie to wkurza, bo ja chcę normalnie żyć i kochać moje dzieci, a nie poświęcać się. A efekt? Marudna i rozgoryczona zrzęda. A chyba nikomu z taką nie jest miło - ani mężowi, ani dzieciom. Mnie na pewno nie, męczę się w jej towarzystwie. Idę już więc spać, bo męża nie doczekam. Kinga tak kaszle, że słuchać nie mogę, więc i tak nie zasnę...