W taką (czasem) upalną, niezdecydowaną wiosnę przeziębiłam się, tak tylko trochę, leciutko. I gdybym nie miała dzieci, to pewnie bym nawet tego nie zauważyła. A tak powolutku wpadam w panikę. Wiem, że to niczego nie zmieni, a jeśli już, to na gorsze, bo nerwy raczej nikomu nie pomagają. Boję się, żeby nie było tak, jak w połowie lutego, kiedy to Duża lekko przeziębiła się z delikatnym kaszlem, a skończyło się na zapaleniu oskrzeli, ja złapałam od niej silne przeziębienie i zaraziłam Małą, tak że spędziłyśmy dwa tygodnie w szpitalu z zapaleniem płuc. Mała miała wtedy 6 tygodni. Teraz jest starsza, ale jeszcze malutka i skoro wtedy moje mleko jej nie ochroniło... To teraz nie musi być tak samo, wiem. To jeden z moich "ulubionych" sposobów zamartwiania się - co się może stać, co by było, gdyby było... Dosyć męczące - dla mnie i dla innych, którzy akurat tego wysłuchują. Najbiedniejszy jest Monsz, który w ogóle tego rodzaju zmartwień nie rozumie i mówi, że jak się coś wydarzy, będzie pora, żeby się tym martwić i działać. I racja. Czasem udaje mi się zrezygnować z luksusu zamartwiania się na zapas. Spróbuję więc i tym razem zająć się czymś innym - idę piec chleb i ciasto, bo dziś są moje całkiem półokrągłe urodziny. Refleksje na temat podsumowań daruję sobie - cóż, jest, jak jest. Wcale nie tak źle - pod tym całym marudzeniem tak z przyzwoitości i dla tradycji jestem zupełnie szczęśliwa :-)